Camino de Santiago

To nie droga jest trudnością... To trudności są drogą...

Ks. Dariusz Doburzyński
Camino Norte 2007 - Camino czyli raj na ziemi

22 lipca 2007, niedziela, dzień 5


Jest zupełnie inaczej, jak się rano odprawi...

Droga - faliście, nawet lekko w dół, urozmaicony las, potem kawałek mocniej w dół i spory kawałek przez wioskę. Pueblo chyba się Martimar nazywa. Siadam na rynku, pustawo jest, czuje się niedzielę. Śniadanko zjadam, dłuższa chwila odpoczynku. Zaraz za wioską droga mocno do góry szerokim asfaltem. Potem plątanina różnych dróżek, na ogół mniejszych i bardziej asfaltowych. Na polanie drogowskaz że do albergu 300 m - nie sprawdzałem. Zejście w dół i na przełęczy przy skrzyżowaniu dróg bar, fuenta, parking. Pani od Francuzów auta najwyrażniej pilnuje, chce mnie chlebem częstować. Grzecznie dziękuję, łapię wodę i dalej w drogę. Zejście ładnym lasem do wioski St Tomas. Fuenta za kościołem, ławka, cień, cisza, osioł się pasie, strasznie go muchy jedzą.

Taki zrywany dzień dzisiaj. Niby krótki, ale nie chciałbym być w Guernice na wieczór, więc nie ma co leżeć. Ciepło się zrobiło - pierwszy dzień ze słońcem. Więc i nie ma co się wystawiać. Jak jest miejsce i woda to siadam. Skutek taki, że dochodzi 13ta, do Guerniki mam 6 km. Posiedzę tu koło osła pod kościołem; potem nabiorę wody, a przed Guerniką jeszcze gdzie siądę na małą sjestę. W sumie jak się siada z marszu, to i tak za chwilę zimno się robi - organizm sam mówi, kiedy można się ruszać.

Czuje się tu dzisiaj niedzielę. W Martimar chłop w piżamie na balkon między kwiatki, papierosek, gazeta... Tu dojechałem po Mszy, pogawędki, plotki. Miło.

***

Uczymy się całe życie., tak. Aterpetxea - po baskijsku albergo i proszę to zapamiętać.


Od St. Tomas koło 1.5 godziny. Najpierw w dół do potoku, potem kawałek ostro do góry i już widok na Guernikę. Reszta główną drogą. Przed osiedlem wspinam się na skarpę po prawej, bo tylko tu widać sensowny cień. Posiedzieć się da, zjadam coś, ale z dłuższym spaniem kłopot - zjeżdżam po skarpie. A okazało się, że w wiosce (jeszcze przed Guerniką) ładne miejsce przy kościele, posiedzieć by się dało spokojnie. Gdy siedzę, mijają mnie ekipy idące. No to i ja w końcu się zwijam, choć nie za późno jeszcze. W mieście dwa razy przechodzę koło niebieskiego domu z powyższym napisem, zanim ktoś mnie nie uświadamia, że to schronisko. Trochę dziwne wejście w przyziemiu, szklane drzwi. Miejsc koło 20tu, cena 13 e, dla pielgrzymów łaskawie 12. Drzwi na kod.

Zeźliło mnie to 12 e - poszedłem w miasto. Strzałek mało i kołują - jakby się nie poszło na wskroś przez miasto, dochodzi się do ronda na końcu - tam w prawo i dalej po strzałkach. Oj, nie spodobała mi się ta Guernica. Baskowie piszą Gernika - niech im będzie.

Oddaję honor Francuzom - jedna osoba ciągnie furę, reszta idzie, choć na lekko. W sumie nie byłoby źle ich przegonić, zawsze to 6 miejsc na raz zajętych. Tylko nie wiem, kiedy i jak; moje namiary na schroniska są zerowe, a oni się telefonicznie uprzedzają.

Skoro dziś taka niedziela na luzie - może kiedyś coś się nadrobi. Nogi to w sumie idą, zawiązki bąbli czuję głównie wieczorem. W marszu nie dokuczają. Na teraz to najbardziej plecak uwiera, ale za chorobę nie wiem, co z niego wyrzucić. W sumie brewiarz najcięższy.... żartowałem.

Nogi się chyba do tych górek przyzwyczaiły, mniejsze wzniesienia biorę prawie z marszu. Tu prawie nigdy nie ma płasko i wypada się do tego przyzwyczaić. No to spojrzę w moje mapki.

***

No to całkiem zgłupiałem. Wg jacobeo.net w Bilbao żadnych albergów. Po drodze w niejednym miejscu było, że w Bilbao są albergi. A poza tym to wielkie miasto i należy się nastawić na uciążliwe dyganie całymi kilometrami. I jeszcze wypadałoby się nie zgubić. No, Anioł Stróż będzie miał robotę. Jakby nie patrzeć, wychodzi na jutro koło 26 km, z rana podejście na 330 m, potem też górka, więc będzie co maszerować. Dzisiejszy odpoczynek wypada odrobić.

Właściwie to nie wiem, czy odpocząłem. Jednak presja jakiegoś noclegu działa i siłą rzeczy człowiek goni. Jak przysiadłem w lesie przed Guerniką, to znowu krzywo było i zjeżdżałem - taki sobie odpoczynek. Ale w sumie jak do tej pory to kawałki znośne, a ja się powoli rozpędzam.

Zły jestem trochę na siebie, że się tymi noclegami przejmuję. Niby po to zabrałem matę i śpiwór, żeby w razie czego być niezależnym. A jak przychodzi co do czego, to jednak człowiek lgnie pod dach i do łazienki, choćby i pieniądze to kosztowało. Widać ta odrobina luksusu w nas siedzi, albo ja się jeszcze całkiem od domowych przywiązań nie uwolniłem. A to zupkę by człowiek wciągnął, a to coli się zachciewa. Może i nieco za dużo tej cywilizacji jest po drodze. Jakby się musiało pić wodę z fuenty i spać pod krzakiem, to pewno tak by i było bez gadania.

Zupkę to sobie przed chwilą wciągnąłem, choć trochę problem z grzaniem wody w mikrofali. Teraz zaś znowu się grzeje - wypróbujemy herbatkę - pierwsza będzie od tygodnia. No i nawet jakoś się zaparzyła, na pewno będzie dobra.

23 lipca 2007, poniedziałek, dzień 6


Oj, dołożyło do pieca... Przy wstawaniu wyjąłem komplet deszczowy. Portki zdjąłem przy fuencie w mieście, ale kurtka się przydała. Chociaż tak czy inaczej człowiek mokry, czy od potu czy od deszczu. Piszę sobie w Larrabutxa pod marketem zdecydowanie małym. Do południa właściwie cały czas w deszczu. Trochę podsuszyłem, zagrzałem, dopiero teraz śniadanie zjadłem, zaraz ruszam, bo chłodek dochodzi. Słonko powoli się przebija, jakoś może dożyjemy.

Nigdy nie przepadałem za dużymi miastami, ale Bilbao to czysta przesada.

Ale najpierw: doszło info o tragedii pielgrzymów ze Szczecina. 26 ofiar, nie wiadomo co z ks. Redesem. Mam intencję na jutro.


Droga: niedaleko za Larrabutxa wchodzi się w przedmieścia Bilbao. W Lazema odbiłem pod albergo - w południe oczywiście zamknięte, ale pozytywnie to wygląda. Od Lazema już stale w zabudowaniach, w końcu droga odbija w lewo i wychodzi na górę. Stamtąd widok z dala na lotnisko, ruch w powietrzu spory, pól dnia drogi pod lądującymi samolotami.

Po zejściu do miasta dałem się zwieść strzałkami do alberge privado. Nie wiem, gdzie zgubiłem te ogólne, ale zatoczyłem kółko do tego prywatnego. Ładnie podziękowałem i chodu. Pokierowali mnie do bazyliki Begonia - przy niej mapka dla pielgrzymów - od bazyliki prosto w dół, przy parku w lewo na ogromne schody (naprawdę robią wrażenie) i nimi na starówkę. Jakoś trafiłem na most, nim na drugą stronę rzeki i cały czas główną ulicą prosto (ul. San Francisco, potem Autonomia). Oj, długa ta ulica, długa.... Parę razy pytam o albergo - wszyscy jednoznacznie pokazują prosto tą długą ulicą, potem kierują na dzielnicę Basurto. Bardzo to piękne i miłe, tylko to nie albergo ale kolosalny hotel. A albergo jest w szkole tuż przy podwójnym wiadukcie nad ulicą Autonomia. Lidl naprzeciwko, kościół też. Donatiwo, całe boisko nasze.

Nie wiem, czy to Włoszki, czy Hiszpanki (głosuję za Italią) wyprzedziły mnie rano i wpędziły w doła. Wstały wcześniej ode mnie, wypiły kawę - ja widzę deszcz, ubieram komplet, a one ulalala. Dogoniły mnie na pierwszym podejściu i poszły.


No nie powiem, leciało się przez ten deszcz, kilometry się robiły, ale nieco zdrowia poszło. Za to zaraz po południowym śniadanku słońce i upał. Do Lazamy to jeszcze szło (z widokami na lądujące samoloty - zarypiaste to), ale potem na podejściu tak sobie. Trochę wyluzowałem, zrobiłem postoje - i bardzo dobrze, bo nie wiem co by było. W miasteczku za Lazemą zobaczyłem moje Włoszki z przodu i próbowałem nie stracić kontaktu. Gdzie tam. One lekkie, pod górkę dawały jak złoto. Dobrze, że usiadły, bo bym się z kompleksów nie wylizał. Potem na podejściu upałek niczego sobie, z górki też niewiele lżej.

Dałem się oszukać i zaszedłem do privado albergu. Pewno z pół km w bok, a może więcej. Pan kazał mi autobusem do Basurto jechać, nawet numer podał - potem żałowałem, że nie wsiadłem.

Koszmarnie długie to miasto, a i tak je zaledwie w poprzek przecinamy. Na moje oko to dobrze ponad milion tu musi siedzieć.

Za mostem niesłychanie zakazana dzielnica z Afryką i Azją na każdym kroku (i z kupą policji na rogach), potem ta koszmarnie długa Autonomia. Pytam o albergo - jak najbardziej, każdy pokazuje. Aż się zdziwiłem, że wiedzą. Z daleka widać: wieżowiec. No, no... na miejscu wychodzi szydło: normalny hotel i to niezły. Usiadłem, prawie padłem. Pani zza lady popatrywała, czy żyję. No, na szczęście na początek miasta nie wracałem, tylko z 15 minut. Ale moje nogi gotowały się równo... po mokrym przecież, buty nie wyschną tak od razu. Zobaczymy, jak będzie jutro. Co do albergu: jak kto ma pecha... okrążyłem całą szkołę, bo wejścia nie widziałem, a ze sklepu dodatkowa runda, bo chleba nie było.

Ciemnawo się robi, brewiarz dokańczam.

Ta dzisiejsza woda dołożyła bąbelkom - była mała operacja. Z tych na poduszkach: lewy był suchy, prawy nieco mokry, natomiast wyszedł taki fajny na lewym paluchu. Opatrzenie, niech wysychają. Dziś było w intencji Ewy. Widać potrzebuje, skoro trochę dołożyło do pieca. Jutro za tych, co w drodze zginęli. Nie mogę ochłonąć.

Zdaje się, że sporo ludzi stąd zaczyna Norte. Nowe twarze i świeże ciuszki się kręcą, suszarka prawie pusta (moje rzeczy i Włoszek). Jutro wszyscy każą iść nie górami, ale wzdłuż rzeki do Potrugalette. Posłucham. A dokąd dojdę - zobaczę, jak pójdzie rano. Po dzisiejszym naprawdę nie sposób planować. Spać.

24 lipca 2007, wtorek, dzień 7


No i tydzień mi w drodze jak nic zleciał.

Kazali iść wzdłuż rzeki. No i wyszły małe przeboje: potraktowałem to dość dosłownie i ruszyłem nabrzeżem. Aha, w Bilbao jak się pójdzie od albergu w dół, to na rzekę się trafi. No więc nabrzeże się skończyło, po prawej rzeka, po lewej mur, nie skarpa nawet, na górze pociąg. No to wstecz, spory niestety kawałek. No to jestem na jezdnej drodze, chodnik jest - lecimy. W pierwszym chyba mieście: Zorrotza - chcę ja wzdłuż rzeki. Skończyło się na kółku wkoło portu i chodzeniu po torach. Wróciłem na główne skrzyżowanie i do głównej drogi. W następnym miasteczku - coś na B - nawet się strzałki pokazały, ale szybko znikły. Ludzie pytani o Portualette też średnio zorientowani. Na czuja wyszedłem na prostą i złapałem system: trzeba iść po żółtych przystankach i autobusach Bizkaibus - kierunek Santurzo. Na przystankach nawet rozpisane kolejne miejscowości i przystanki w nich - jak już byłem w Sestao to nieźle mi szło czytanie. Zawsze to dobrze wiedzieć, ile drogi zostało.


W Portualette strzałki w chodniku - najpierw prowadzą w dół pod kościół, potem ładny widok na port i coś jakby autobus na linach na drugi brzeg, potem do góry (można po prawej ruchomym chodnikiem podjechać kawałek za darmo!) i potem główną ulicą cały czas do góry. Na szczycie miniskwer, fuenta, market za rogiem. Uwaga, potem żadnego zaopatrzenia!

Dalej 11 km ścieżki rowerowo-pieszej, nawet wygodnie. Na końcu ścieżki Playa la Arena, stamtąd skrajem plaży i częściowo plażą do mostu i do Pobena - tu albergo. Kupa ludzi się zbiegła (pewno ze względu na bliską plażę), więc nie wiem, o której trzeba tu być żeby być. Otwarte jest od 15tej.

Z kłopotów dzisiejszych to najbardziej dały się te nadrabiania drogi no i bąble. Pokręciłem się nieco po okolicy, ale aż tak wiele kilometrów nie nadrobiłem, a góry ominąłem. Tyle mojego. Włoszki minęły mnie gdy siedziałem przy skwerku w Portualette - ciekawe jak szły. Teraz - tak jak wszyscy - poleciały na plażę. Prawie sam siedzę w albergu.

No, nie bardzo siedzę. Pierwszy raz nadmuchałem matę: leżę sobie, wietrzę bąble. Tak czułem po drodze, że po wczorajszym moczeniu na sucho mi się nie upiecze. Do tego dziś równe tuptanie po asfalcie... No i zrobiła się taka wredota na środku na lewej. Między innymi dlatego, że czułem iż coś się dzieje, chciałem tu być możliwie szybko (no, plecak też doskwierał). Pierwsza rzecz to buty zdjąć, jak tylko łazienka wolna to się wykąpałem, a teraz zdobyłem się na odwagę i jest po operacji. Nie wiem, na ile skutecznie, ale poszło. Do nocy jest kilka godzin, mam nadzieję, że przebite bąble przyschną i powoli się to ułoży. O tyle mnie to martwi, że nie raz to przerabiałem.... odruchowo człowiek inaczej stopę stawia, zwłaszcza jak taka wredota na środku się usadzi, i problem ze ścięgnem gotów jak nic. No, co mogłem zrobić, to zrobiłem, reszta w Wiadomych Rękach.

Ta dzisiejsza intencja jednak chodzi za mną. Straszne. Nie mogę.

Lekko zgłupiałem na jutro. Pan twierdzi, że do El Pontaron będzie 25km, moje rozpiski mówią, że dobrze ponad 30. Się zobaczy, bo innego wyjścia absolutnie nie ma. Trzeba tam siadać i tyle.

Coraz bardziej się nerwowy robię na towarzystwo po albergach. Właśnie weszła cała kolonia dzieciaków - jak nic tu nocują. Ekipa Niemców właśnie koncert śpiewaczy uskutecznia. Pielgrzymi jak choroba. Chyba przyjdzie albo przywyknąć, albo nie zwracać uwagi. Póki co mam gdzie spać, to jeszcze źle nie jest.

Na razie kończę śliwki nabyte w Portualette. Do jedzenia mnie dalej zupełnie nie ciągnie. Jem, bo trzeba, ile trzeba, ale przesady nie ma. No i dobrze. Ze 2 dni temu problemem się robiły takie wredne wypryski, głównie na prawym przedramieniu. Poprzednim razem była z tym bieda - swędziało okrutnie. Wychodzi na to, że się powoli rozchodzi. I tak właśnie Szef działa: ledwo się jakiś problem pojawi, zaraz bywa skutecznie rozwiązany. I jak tu nie zaufać?

Na Finisterę już nie liczę. Z tymi górkami wykluczone są etapy po 40 km, niewiele tu nadrobię. W Monte do Gozo muszę być 15go, 16go Msza w SdC, 17go odlot. Inaczej nie wyda, a wyścigi na siłę - nie tym razem.

***

Cholera jasna by tych "turystów" wzięła. Wyległa ta kolonia bachorów, czyha tego 14 sztuk, jeden zaczął kaczki ganiać. Ładne pielgrzymstwo, nie ma co... Idźmy dalej, może dalej od plaż będzie normalniej.

No to się całkiem porobiło, tego jeszcze nie grali. Leżę tu sobie na schodkach, po poczytam, to popiszę, to śliwkę zniszczę, a tu życie kwitnie. Najpierw z Niemcami - okazało się, że ktoś zabrał 15 bachorów bez zabezpieczenia i bez znajomości hiszpańskiego - nawet nocujący tu Niemcy szwargocą i kiwają głowami, że coś nie tak. A ludki komentują "turystów".

Jeden z tutejszych gdy zobaczył mnie z brewiarzem pyta, czy ja ksiądz. Tyle to zrozumiałem, nie wypieram się. Pytają, czy mszę mogę im odprawić. Pogadali, wsiedli w 4 do auta, kto wie czy klucza i wina nie załatwią. No, ale jutro święto Św. Jakuba - dziś po nieszporach... Zabieram się za teksty, żeby cokolwiek po hiszpańsku rzec - choćby znak krzyża wyłapać. Ale heca...

Z Mszy nic nie wyszło - przywieźli księdza miejscowego, ale gadali o jutrze. Jutro to ja idę dalej i to skoro świt.

Piorun smsa przysłał - Przemek Redes i ks. Zenon Łuczak. Co tu mówić. Jedno, że to w czasie pielgrzymki. Ale jak tak dalej... mało nas się robi.

Z Włoszkami dogaduję się, wystartowały dzień później, z Santiago wracają 20go. Jutro pewno znowu razem, co najmniej do Castro Urdial, ale chcemy do następnego albergu. Klucze w barze, więc powinno być normalnie, pielgrzymkowo, a nie plażowo. Dziś więcej nie piszę.

25 lipca 2007, środa, dzień 8


Dziś dzień Św. Jakuba - i to chyba widać od rana. Najpierw imponujące schody, potem cudny spacer przy wschodzącym słońcu. Po prostu upojnie. Kto takich chwil nie przeżył, ten na pewno nigdy nie zrozumie co to znaczy pielgrzymować. Iść do przodu, czerpać radość z samego marszu, niewiele dbając o siebie, ufając, że i jedzenie i spanie gdzieś czeka a tyko chwaląc Boga. Rano jak tylko nieco ruchu się zrobiło, wstałem bez pobudki. 4 osoby nas się zbierało, oprócz Włoszek jeszcze ostrzyżony opalony nie wiem skąd. Dostałem kawę i kanapola, jeszcze na śpiąco.

Ruszyłem pierwszy. Do Onton ścieżka na klifie - cudo i brak słów. W Onton nadłożyłem drogi i dzięki temu dziewczyny mnie dogoniły, uniknąłem szalonych kilometrów. Górami do Castro Urdiales jest 16 km, dołem chyba połowa. We wsi krótki postój, potem dołączył się ktoś jeszcze - idziemy w czwórkę. Na podejściu dziewczyny lecą do przodu, ja od razu zostaję. Jest stacja benzynowa przy rondzie - skręcam. Wody podobno nie mają, ale wodę sprzedają. Odżałowuję. W Saltacaballos przystanek w cieniu i restauracja na zakręcie - siadam pod wiatą.

Z nogami różnie. Jak się rozchodziłem, to poszło. Ale bąbel na lewym paluchu rośnie artystycznie. Co pod spodem - okaże się wieczorem. Na razie suszę.

Zjadłem coś, zapisałem i ruszam, bo co ujdę przed silnym słońcem to moje. Reszta w pobliżu brzegu więc może upał nie dopiecze.

***

Właściwie to Jakub dał święto na całego. Nic tylko się cieszyć i Bogu dziękować. Do Castro Urdiales droga w większości wśród zabudowań. W centrum ładny zacieniony plac obok mariny. Do Eroski lekko w lewo, market obok starej hali targowej. Potem wyjście z miasta na zachód, główną ulicą. Na jej końcu arena byków - zaglądam do środka i robię zdjęcie.


Na poprzednim postoju zjadłem, posiedziałem, urwało się sznurowadło (po tutejszemu cordones), będę sztukował na razie. Zejście w dół spoko, potem oczywiście miasto koszmarnie się ciągnie. To Castro to całkiem spore miasto, w dodatku na taki trochę tutejszy Sopot mi wygląda. W mieście nieco tłoku, w sklepie zeszło, na wyjściu zeszło - znowu 2 godziny butów nie zdejmowałem. Na skwerku gość coś mi zawzięcie tłumaczył o sello w credencjalu, ale ważne, że kierunek pokazał. On chyba chciał nocować w Castro.

Wydobyłem się za miasto i zaległem na pierwszej trawie w cieniu. Cisza, prawie jak nie tu (w oddali autostrada szumi). Do noclegu mam z 11 km, jest południe, ujdę za chwilę co się da i postój obiadowy. Dziś nie gonię do albergu, jak będzie tak będzie, matę jakby co posiadam. Zrobimy po naszemu.

Rano próbowałem iść z ragazzami, ale się nie dało. Mała narzuca pod górę takie tempo, że wysiadam od razu. Pucołowaty jakoś z nimi leciał, pewno zobaczymy się wieczorem. Kto wie, czy one już tam nie siedzą.

Bąbel na paluchu dojrzewa imponująco. Pod spód wolę nie zaglądać. Wystarczy, że wieczorem tam popatrzę. Ale iść się da. A duchowo to św. Jakub buduje, że ho. Przed chwilą w brewiarzu Ps 94: ledwo mnie weźmie trwoga, Ty Panie już mnie pocieszasz. Niedokładnie cytuję, ale do sytuacji to pasuje nieludzko. Nabyłem chłodne picie, jedzonka mam i na jutro, kilometrów zostało w normie, nogi jakoś stąpają, czego więcej chcieć? Kwintesencja radości z pielgrzymowania. Tylko pamięć o tamtych spod Grenoble mąci wiele. < br> Dziś rusza SzPP. Przemek napisał pierwszą konferencję. Za chwilę poczytam. Dziś idę w intencji całej SzPP. Niech tam się chłopakom powodzi jak należy.

***


Po moim postoju na skraju lasu mocno falisty kawałek wzdłuż autostrady - nieco uciążliwe. Za drugą wioską (chyba Cerdigo) zejście w stronę morza i rzadki las - kamieniście, jakaś ścieżka przyrodnicza, bardzo ciekawie. Z daleka widać kolejną wioskę Islares. Na końcu wioski duży camping, przy nim bar. Dalej żadnej wody. Wychodzi się na główną drogę (z widokiem na całą dużą lagunę) i w słońcu w dół, niedaleko do El Pontarron. Wioska niewielka, pod koniec bar i tam klucz do albergu.

Jak przystało na Dzień Patrona, szło się pięknie. Po zakupach i uciążliwościach Castro bardzo ładnie odpocząłem w tym lasku, zero problemów. Wystartowałem z nastawieniem na 2 spokojne etapy. Przy ruszaniu minęli mnie znajomi z Pobeny z brodaczem na czele - cały peleton. Wyprzedziłem ich na pierwszym skrzyżowaniu, pytali o drogę. Trochę nie chciałem iść z nimi, trochę mi się rozpędziło, trochę na wodę czekałem - bez problemów zaleciałem do Islares. Myślę, że oni stanęli na którymś z parkingów, ale nie uśmiechał mi się tłum. W Islares zero wody, ale coś tam w butelce było, więc chodu, żeby gdzie usiąść. Upał na asfalcie przypomniał, że to czas sjesty. Prawdę mówiąc lekko przesadziłem - 1,5 godz w słoneczku. Zanim znalazłem cień, jeszcze chwila zeszła. Za to jak spojrzałem na mapę - z 30 min do noclegu! I tak było. Na spokojnie.

W schronisku naprawdę starsza pani z Anglii. Sama się wybrała, ale coś słabuje. Odważna.

Pomyłem, poprałem, opatrzyłem i czekam. Ciekawe, gdzie moje Włoszki... może na plaży? A tu w ciągu paru minut zwaliły się 4 ekipy, z brodaczem na czele - momentalnie pełno. I jak tu liczyć na wieczory? Oj, chyba nie będę ryzykował. A może?

Najważniejsze nogi. Wczorajsze wietrzenie i grzanie chyba skuteczne. Najgorzej wyglądająca wredota pod spodem chyba sucha. Ślicznota na paluchu odnawia się, pojawiło się coś na samej zewnętrznej krawędzi - dwa cięcia i po nim. Teraz suszę i wietrzę. Opłaca się.

Atmosfera dziś taka świąteczna. I sam marsz właściwie jedna przyjemność. A może to Przemek z góry tak pomaga?

Popatrzyłem na mapki. Jeszcze trzeba lekko dopytać jakich tubylców, ale na jutro plan wychodzi do Colimbres - koło 30 km. No, a potem to jak nic wychodzi następny etap Santander - tyle, że 40 km, albergo koło 20 miejsc i w mieście. Albo będzie miejsce, albo nie. Albo się dojdzie, albo nie. Tylko gdzie tu iść te kilometry, jeżeli nie na tych odcinkach, gdzie bardziej płasko? Łatwiej to na tym Norte już nie będzie. Jak mam być przed 16tym, to trzeba pogonić. Zostało wg planu z Bilbao 604 km. Prawie jak szczecińska, nie? Koło Santander są jakieś wersje z barką lub bez. Za Laremą trzeba pytać.

Bałem się, że z tą ekipą będzie marudnie. Panienki w połowie po francusku gadają, ale nie jest źle. Młody dryblas Niemiec to ledwo wszedł, a już wyszedł skrzywiony, że scheisse. Hiltona się qrna spodziewał?

Koło 19tej zwaliła się cała ekipa imprezantów z wczoraj, włącznie ze zdrową niby-blondyną, co przed Pobeną tak koło mnie śmignęła. Wyglądają na zmęczonych. Ciekawe, czy spali do południa, czy pól dnia leżeli na plaży. Innego wyjścia nie bardzo widzę.

Kwestia turystów - pielgrzymów wczoraj nie ode mnie wyszła. Sami tubylcy mocno przy mnie pomstowali, wieczorem z Włoszkami też o tym poplotkowaliśmy. I tak muszę oddać, że spodziewałem się, iź mniejszość wyruszy w drogę pieszo - dziś się okazuje, że jest nas niemało, ale i tak turystów nie brak.

Babcia z Anglii jest mocna. Oceniam ją na 5 km. I to maksymalnie. Coś mówi o jechaniu busem do Santander. Bieda. Tylko miejsce zajmuje.

Ekipa z brodaczem jest francusko-hiszpańska. Duży, który dowodzi jest Angel. Jutro znów jeden cel. Tylko żebym ja to Colindres znalazł, bo to gdzieś w bok od drogi. Od Lezamy trzeba mocno pytać.

Najmilsza chwila wieczoru: ekipa od Angela poszła do baru, Niemcy też się wynieśli, ja wciągnąłem moje kiełbaski targane od Castro, tylko Angielka cicho się kręci. No i nowi młodzi na dworze hałasują. Szykuje się spanie na betonie - dobrze, że blaszana wiata duża. Ciekawe, którego dnia ja tak wyląduję? Oj, nastawiam się na pojutrze na 40 km do Santander - może tam z albergu nie wyrzucą, byle opłukać się dali i matę pozwolili rzucić.

Co ja tu za ambicję mam... gostek co koło mnie siedzi jutro idzie 50 km do Santander... malutki się zrobiłem. Tyle że obiecał mnie obudzić.

Klimat tu na północy jak najbardziej cudny. Prawie nigdy nie za gorąco, choć w słońcu w południe i na asfalcie to jasne, że mrozu nie ma. Po południu ładna bryza, zwłaszcza w dolinie (tak jak tu), a pod wieczór to w koszulce w cieniu nie bardzo wysiedzę. Albo na słońce (!), albo - jak teraz - chowam się pod dach. Chata pusta, można poleżeć. Do spania 2 godziny, chyba Rozrywkę wyjmę. No i telefony odpękać. Ale do Świnoujścia to potem.

Chyba złapałem - gostek nie idzie camino, tylko leci do Santanderu szosą. I tak tylko podziwiać.

Dobrą godzinę była cisza, teraz się złazi towarzystwo na nowo. Chyba nawet woda im się nieco zagrzała. A w przedsionku 3 materace wielkie - no to je wynoszą pod wiatę. Dobrej nocy. Ten od Santander gaduła straszliwy, nawet jak na Hiszpana. W sumie da się z tym towarzychem żyć.

26 lipca 2007, czwartek, dzień 9


Oj mało się wczoraj wieczorem nie uniosłem, bo z układaniem się spać znowu bieda. Strasznie rozgadane to towarzycho.

Dziś rano okrutnie się wstawało, wyszedłem kompletnie zaspany. Hiszpan poleciał koło szóstej, burak nawet na mnie nie spojrzał. Młodzi z dworu też chyba poszli. Ja nieco dospałem, 6.45 na drodze.

Do La Magdalena przysiółkami i wioskami bocznymi. Przy kościele bardzo mocno w prawo i ostro do góry w las. Przez 10 min naprawdę mocno. Od szczytu szeroka kamienista cementówka w dół. Potem za Liendo kawałek to w górę to w dół, przejście pod autostradą, wreszcie Barrio Sta Anna (dziś Ani - szykowano jakąś większą imprezę; gotowała ekipa kilkanaście osób, na wodę z węża się załapałem). Zaraz za wsią widać żółty wieżowiec - zaczyna się Laredo. Ładny widok na miasto, nie powiem, zejście średnio uciążliwe, wąskim zaułkiem do miasta. Od głównego placu wlotową ulicą, cały czas prosto, na końcu miasta supermarket. Chyba trochę tu dołożyłem do pieca, ale widać tak miało być.

Rano szło się zupełnie nieciekawie - to już napisałem. Później koło Lianes niby się rozpędziłem, ale noga cały czas uwierała. Goniło tylko to, że później będzie ciepło, więc lepiej iść teraz. No to gonię.

Za Lianes na górce przy skrzyżowaniu postój na picie i Dawida. Ochota do marszu średnia, ale trzeba. Chyba koło 11tej start z nastawieniem na godzinę, może kawałek. Etap wybitnie niewdzięczny, wciąż góra - dół, i kołuje ta droga wokół autostrady. Już się nie dziwię, że chłop careterą się wybrał non stop do Santander, bo jak widzę jak ścieżka kręci, to się słabo robi. Ale tak się nastawiłem.

Koło 12tej (tak na Anioła) super widok na zatokę, plaże i w ogóle. Gdzie tu będzie iść ?!? No to idę jak strzałki dają. Do miasta fajnie, pierwszy zaułek miły, ale na placu od razu strzałek brak. Wolę pytać do upadłego i tak od człowieka do człowieka wyszedłem z miasta. Muszelki na słupach i to bardzo raz kiedyś. Nie lubię miast.

W markecie na wylocie moje kiełbaski, picie (tym razem Fanta, wiem, że zaraz stanę) i szukam oranżadek. Niechby były i witaminowe, ale żeby rozpuszczalne, smak wodzie dawały. Nigdzie tego nie ma, szukam po marketach.


Siadłem w pierwszym cieniu pod murkiem, właśnie mnie dogoniła ekipa z Angelem. Nieźle nadgonili, skoro jeszcze spali, jak wychodziłem, a nie sądzę, żeby bez śniadania ruszyli. Oj coś głośno plotkują. Ktoś im drogę tłumaczy. No, dziś się z nimi nie ścigam, i tak zaraz polecą. A ja posiedzę.

Mimo uciążliwości, idzie się w miarę. Jak się już rozpędziłem, to nawet te kilometry się nabija. Chciałem dziś do Colindres, moi od Angela też tam nocują (właśnie przechodzili, zagadnąłem). Tyle, że oni jutro statkiem do Santona i nocują w Guemes, a ja bym chciał do Santander. W Guemes parafialny alberg i mówi, że ciekawie, no zobaczymy. Kazali mi nie w tą tutaj boczną ulicę, bo to po górach, ale do Colindres iść drogą. Oni tak poszli. Pewno po postoju dojdę do nich i popytam, co dalej. Niemiec się doczytał wczoraj, że w Santona gwarantowany nocleg, jak nie w domu to pod namiotami. Baaardzo by mi to pasowało. Tym bardziej, że w Santona już byłbym po tej przeprawie - rano można lecieć dalej.

W każdym razie z góry było widać, że same domy i kurorty przede mną - nastawić się na łojenie. A co do kilometrów - naprawdę to się nie spodziewałem, że w tym Laredo tak fajnie się znajdę. Jak rano nie upalisz, to inaczej nie pojedzie.

Ech, lecę po południu dalej. Najwyżej nocleg będzie w świecie - jutro w Santander się domyję. A Włoszki przypuszczam że wczoraj sprawdziły kilometry i drogą doleciały, kto wie czy nie do Colindres.

***

No, jak na teraz: zadowolenie 10. Ale najpierw o trasie: z drogą do Santona to jest tak: po zejściu do Laredo należy iść wzdłuż plaży cały półwysep, na którym to miasto leży. Jak się zapyta ludzi o camino - to pokazują drogę do Colindres. Do Santona też się tam dojdzie, ale to będzie z 14 km, dookoła całej zatoki. W Colindres jest albergo po 5 euro - Angel tam zostawał z ekipą. Fajnie, bo zgłasza się na policji lokalnej. Ja się cofnąłem dobry kilometr do ronda przy markecie i dalej jak policjanci kazali: do świateł (...wiele ich tu nie ma, były za dobry kilometr), obok szpitala (kolejny kilometr) i dalej śliczną Ulicą Prawych Ludzi. Cudowne, no nie? Tyle, że mniej cudownie wyszło to, że ja się nastawiałem na lekki spacer w porze sjesty, a wyszło koło godziny! Aha, zawsze można pytać o barkę do Santona. Dla leniwych: z samego Laredo też stateczek pływa, ale rzadko i nie w sjestę - kto chce niech się dopyta.


Mój prom bardzo mi się spodobał, płynąłem sam. Fotki są. Zero informacji (sjesta), więc ławka w cieniu i sjesta do 17tej. No to od barki dwie drogi: prosto do albergu - w lewo wzdłuż nabrzeża - albo do OdT prosto i potem w lewo. Obie wersje schodzą się przy pomniku wioślarza z psem - stąd idzie się tak, jak pies patrzy i za mostem po lewej szkoła czy stanica wodna - choroba wie, co to.

Albergo ciekawe, ludzi się kręci masa z jakąś kolonią na czele. Ciszę mają napisaną o 23.30... ale oni chyba na dole. Pokoje są po 6 osób z prysznicem, prócz tego łaźnia na dole. Na dziedzińcu namioty - Niemiec się wczoraj dopytał, że nikogo nie wyganiają, tylko kładą w namiotach. Cena 5 euro, jest kuchnia, można kupić kolację.

W moim pokoju laski zalegają i gadają, ciekawe co będzie w nocy. Nogi pozwoliły - po kąpieli do miasta. Najpierw trafiłem na internet - za 1 e sprawdziłem pocztę, odpisałem parę listów i co tam najważniejszego popatrzyłem. Potem rundka przez miasto, szukanie cordones (były tylko cieniutkie, nie brałem), zakupy jedzeniowe i piciowe - to schodzi. W domu 20.25. Szybko jedzonko, teraz Dawid i to pisanie, słonko szybko opada, więc będę się zbierał. W sumie pakowanie mam opracowane, byle pranie zebrać i prawie gotowizna.

Nie bardzo wiem, jak kilometry liczyć dzisiaj, ale tak z przymiarek to by było, że pewno z 30 mam w nogach. Jeśli tak, to wypadnie się naprawdę przerzucić na kawałki po 40, bo dziś wcale rzeźni nie było. Nie powiem, bym rano się oszczędzał, ale ani bieg to nie był, ani zarzynanie. Doszedł spacerek do promu, ale i z nim o 15.30 byłem wolny. Reszta dnia na ławce, w albergu, na spacerze, przy stoliku. Jak trzeba będzie, to się akcenty rozłoży inaczej.

Na jutro podobno koło 35 km do Santander. Pewno będzie chwila prawdy, bo to i kawałek i spore miasto na końcu. Oczywiście nastawiam się na ranne wyjście, a resztę niech tam Szef dysponuje.

Nogi chyba o wiele lepiej, skoro spacer wyszedł. Zaraz z igłą sprawdzę, co tam nowego i starego, ale na jutro chyba wypada być dobrej myśli.

Właśnie podjechał kolejny autobus z dzieciakami - ciekawe, ile tej kolonii tu siedzi. Oby tylko dali spać.

***

Ten wieczorek siedzę sobie przy stoliku z widokiem na zatokę. Łódek pełno, życie kwitnie, widoczki niczego sobie. W sumie nieźle tu. Gdyby nie nogi i lekka niepewność jutra, to 100 proc sielanka. Ten Jakub to umie to i owo załatwić... Tylko czemu skoro ja tu mogę być, to tak mało ludków tu bywa i przeżywa to, co ja? Pewno pytanie retoryczne. Ja zawsze powtarzam: najtrudniejsza część pielgrzymki to wyjście z domu. Wyszedłem no i coś tu mam. Idę sprawdzić pranie i nogi. Powoli będzie szarzeć.

27 lipca 2007, piątek, dzień 10


Ciepło się robi, będzie bolało.

Droga: wyjście z Santona przez główną ulicę, potem odbija nieco w prawo i idzie pod wielkimi murami obwarowań, potem wzdłuż plaży (z rana mnóstwo młodych z deskami leci do wody). Na końcu prostej w prawo i bardzo stromo do góry. Podejście krótkie, ale uciążliwe - WSZYSTKO KŁUJE. Długie spodnie niezbędne. Z góry śliczny widok, a po łatwym zejściu spacer plażą. Przed nami na horyzoncie Noja. Stamtąd można strzałkami, ale można (tak, jak mi przemiły gość w barze narysował) główną drogą do Somo.


O dziwo rano panienki zerwały się o 6tej - nie było co leżeć. 6.30 na drodze. Leniwo coś mi się dzisiaj ruszało. Wczoraj po południu miałem wrażenie jakby słońce mi dopiekło - rano ciąg dalszy takiego uczucia.

Lekko zgubiłem drogę - podszedłem pod te wielkie mury i znalazłem. Trzeba będzie sprawdzić kiedyś, co to za fortyfikacje. Jak się akurat rozpędziłem - wspinaczka na skałę. Co tam górka..., ale te kolce!!! Podrapałem się dokumentnie. Widoczek ładny, zejście łatwe, ale uciecha na dole: jeszcze nie pielgrzymowałem po plaży. Z plaży już tak. No i nie było kłopotu z miejscem na śniadanko.

Każde miasto rozbija, więc Noja też. I zwalnia się i entuzjazm gaśnie. Gdy przy placu rozglądałem się gdzie tu strzałki - zaczepił przemiły pan i rozrysował trasę. Chciał kawę stawiać, poprzestałem na wodzie. Idę główną drogą, bez zbaczania z trasy. Jak widzę to pasmo w lewo ode mnie, to już sobie wyobrażam podskoki i zejścia. Trudno, dziś nabijam kilometry po asfalcie.

Miejsce na postój trafiło się w cieniu i przy fuencie akurat jak różaniec skończyłem. Te postoje to ostatnio jakoś głównie ze względu na plecak się robią. Nogi by jeszcze coś uszły, ale ramiona wołają o wolne.

Wredota na stopie wczoraj była sucha, dziś chyba zarasta, bo lekko swędzi. Głupie to, bo niby bąbla już nie ma, ale tam wszystko świeże i jak się na to stanie (np. na kamieniu) to boli okrutnie. Ale się idzie, zwłaszcza jak po równym. Do Somo ok. 18 km.

Oj, ciężki się dzionek zrobił. Ale to przez ciepełko. Tyle, że żeby być w Santander z rezerwą, trzeba iść w dzień. Ten ranek jakoś się rozdyźdał czasowo.

***

Od tego postoju pod drzewkiem droga początkowo fajna. Potem niby asfaltowa, ale okazało się dość okrutne podejście. Na górze lekko padłem. Okazało się, że woda, którą w tamtej fuencie nabrałem, ma smak mydlin. No nie przepadam. Ale że postój w cieniu (równa trawa na poboczu), więc i przysnąłem chyba z pół godziny. No to trzeba dalej - z nastawieniem na jaką godzinę, bo ciepło. Skoro tam w górę, więc teraz w dół. Jest miasteczko - Galizzano i jest szlak - zeszedł z gór. Zbacza do miasta, ja idę swoje - z daleka widać że droga jak strzelił. No, tyle że patelnia, a ja bez wody. No to do miasta - cudem jest tzw. Supermercado, wielkości może dwóch Fraszek, ale KAS jest. Nabywam 2 litry i siadam w cieniu pod barem, prawie na drodze, ale chłodek jest. Opróżnię nieco Kasa, resztę zabiorę, za ten czas może upał zejdzie. Pewno nie, ale można się połudzić. Do Somo 6-7 km, potem jeszcze 4.

***

Czasami można sobie podarować odrobinę luksusu, prawda? Tym bardziej, że nie wiadomo co przed nami. Jak to w drodze.

Od Galizzano droga po poboczu głównej trasy, czerwoną ścieżką dla rowerów. Po drodze 3 fuenty, ławki. 2 km przed Somo szlak z głównej skręca w prawo i zaraz w lewo, przechodzi przez Latas i prosto na port. Tramwaje wodne do Santander chyba co pół godziny, w 1 stronę 2.10 e. Po przybiciu w lewo nabrzeżem, w OdT dają plan - albergo bardzo niedaleko, ja miałem pecha, bo dezynsekcja.

No więc mieszane mam dziś te uczucia, ale jedno jest pewne - co nieco już się w to chodzenie wprawiłem. Ciepełko naprawdę dziś dość dawało, ranek się rozjechał, a ponad 30 km w ludzkim czasie uwaliłem. Głupi ten ranek wyszedł - jakoś wolno z Santona, potem ta kłująca górka, śniadanie na plaży, tuptanie przez Noja - późno się zrobiło. No to potem wyszło takie uporczywe łojenie w pełnym słońcu. Karczycho opaliłem, mimo odwrócenia czapki.

W Somo byłem koło 16tej. Stateczek fajny, rejs dość długi, ponad pół godziny. Wielka ta zatoka i widać, że żyjąca. Optymisty się kręcą na samym torze wodnym, motorówki śmigają - pełnia życia. Ech........


W albergu (a raczej w barze poniżej) szok. Akurat dziś trują owady. Czy pech, czy szczęście? Dwie Czeszki z Hiszpanką dumają co dalej - ja idę na pensjonat za 15 e. Pani przychodzi do mnie, bo blisko, Hiszpanka też idzie, Czeszki dalej kombinują. W drzwiach jest i wielki Niemiec. W ogóle pani nabija sobie dziś, kręci się nas parę osób, ale na razie jestem solo (jest 20.20). Za oknem zaczął się koncert na placu, ale chyba coś z nagłośnieniem nie tak. A ja nawet telewizorek mam i pościel... To tak raz kiedyś.

Wyskoczyłem (hihih mocno powiedziane...) na miasto. Msza w katedrze była zaraz, nie wracałem po papiery, uczestniczyłem siedząc w ławce. Da się. Potem zakupy (raczej na jutro), po dojściu kolacja (z mleczkiem), dopiero potem pranie (nie wyschnie), zaległem i piszę. A telewizji mecz na boisku jak naszej Sparty, ale parę kamer daje. Drużyn nie wyłapałem.

Czeszki mi rzuciły (a może ich Hiszpanka), że następny etap do Santillana del Mar - koło 33 km. Pasuje. I podobno nocleg jest. No i teraz patrzę, że po drodze to ja niewiele kupię, a pojutrze niedziela. Jak nic ta Santillana na jutro musi pasować. Po niej na zielonej karteczce jest wielka otchłań - żadnego albergu chyba ze 100 km. Ale na moich rozpiskach coś tam jest. Jutro na miejscu się rozejrzę, bo od Mszy niedzielnej sporo zależy.

Bąbelki powoli się układają, choć do ideału sporo. Oczywiście rozchodzić się to bieda, potem leci. No i wieczorem odkleić się od klapka... brrrr.

Na jutro boję się też nieco wyjścia z Santander. Miasto naprawdę duże, a doświadczenia mamy różne. Na ogół nieciekawe. W chodniku wyłapałem ładne strzałki, początek drogi znam, ale czy wyjdę dobrze? Z rana zazwyczaj nie bardzo jest kogo pytać.

Tak sobie piszę, tak dumam i aż się stukam w głupi siwy łeb. Miało być spokojnie, miało być zaufanie, a ja bez przerwy o coś się martwię. I po co? Inwencja Jakuba jest przecież i tak większa od naszego planowania. My tu możemy sobie dumać i układać do woli, a On i tak zrobi po swojemu i to jeszcze zrobi dobrze. Może w końcu tego zaufania kiedyś się nauczę. Idę porządkować plecak.

Tak jak się spodziewałem - przy wyjeździe ledwo dopiąłem. Teraz wkrótce do połowy będę się mieścił. Na górze idą sobie pany bez gniecenia (po polsku chleby). Inna rzecz, że mata i śpiwór idą na wierzchu a piżamkę posiałem.

Z meczem to heca: Real Madryt z Dudkiem w składzie grał gdzieś w Austrii sparing (2-0). Głównie atakowali, Dudka zobaczyłem w wiadomościach. Głupio po 10 dniach wiadomości zobaczyć. O nas nic, więc dramatu nie ma. Tour de France się powoli kończy, Contador prowadzi, a oni o tym na samym końcu. Jutro czasówka 55 km, pewno w niedzielę koniec w Paryżu.

Dzwoniła Gosia, więc wiadomości dla rodziny będą przekazane. Niech się nie martwią, obiektywnie wszystko OK. Ten jeden bąbelek - wredota, a właściwie jego pozostałość to przecież nic takiego, że stawać na lewą nogę nie daje to szczegół drobny.

Koncert za oknem rozwinął się na całego. Nagłośnienie działa na full, publika słychać że się bawi - jak nic do środka nocy im zejdzie. Ciekawe, jak ze spaniem. Jak nie pośpię - ciekawe co z jutrem. Niech Jakub i aniołkowie się martwią. Spróbuję zasnąć.

Dziś było za p. Marię. Jak widać potrzeba jej cierpliwości i wytrwałości - tak mi się to jakoś układa z tymi intencjami w drodze, że wychodzi to, co w życiu.

Komentarze

Mama - 04.12.2018 19:49

Czytam, jestem na dniu 31 lipca. I tak jak mi sie ta relacja podoba, tak samo nie podoba. A już to co teraz zaczęłam czytać, to mnie powaliło. Bachory? co to proszę księdza jest? Jak tak można mówić o dzieciach/ To normalne, że dzieci biegają, krzyczą, szczególnie jak jest ich dużo, jak bawią się w grupie. To prawo ich wieku. Kapłani natomiast są oderwani od życia, normalnego, rodzinnego życia nie znają, ale że taki brak tolerancji, taki brak pokory i to w czasie pielgrzymki? I takie słownictwo? Wstyd.

Zobacz wszystkie »