Camino de Santiago

To nie droga jest trudnością... To trudności są drogą...

Wojtek Hrynkiewicz
Droga do siebie

Do Palas de Rei


Wczoraj wymieniliśmy się w końcu z Markiem numerami telefonów, co obiecywaliśmy sobie od pierwszego dnia wspólnej wędrówki. Skutki tego odczułem już po kilku godzinach. Dzwonek telefonu obudził mnie jeszcze wcześniej niż wczoraj dziewczyny w Samos. Przypuszczam, że to z powodu trudno gojących się stóp, Marek woli wyjść jak najwcześniej, aby jak najszybciej dotrzeć do celu i zdjąć ciężkie buciory. Zarzeka się, iż jeśli uda nam się za dwa lata wybrać do Santiago trasą północną, trochę mniej popularną, za to najstarszą spośród istniejących, na pewno nie omieszka zabrać sandałów.

Spotykamy się przed kładką dla pieszych. Przechodzimy na drugą stronę rzeki w towarzystwie trojga innych pielgrzymów, których chyba wypłoszyła z łóżek markowa krzątanina. Na drugim brzegu jednak zmieniam zdanie: najpewniej było odwrotnie. Ruszyli bowiem tak szybko, jakby dziś jeszcze chcieli dojść do Santiago. Nie jest to niemożliwe. Pozostało tylko 90 kilometrów. To nie westchnienie ulgi, raczej - żalu. Pewnie dlatego idziemy spacerowym krokiem i już w Palas de Rei, po ledwie 25 kilometrach, mówimy sobie: dość.

Pierwszy raz zdarzyło nam się zakończyć marsz tak wcześnie, bo już o 11,00., ale i tak nie byliśmy pierwszymi, którzy zalegli w cieniu, oczekując na otwarcie schroniska. Znajduje się ono dobry kilometr przed miastem. Obok jest restauracja, którą odwiedzimy wieczorem. Teraz chcemy popluskać się w basenie znajdującym się w kompleksie sportowym, sąsiadującym ze schroniskiem. Nie potrafimy jednak tam się dostać. Nie ma kogo zapytać o drogę. Poszukiwanie głównego wejścia, co wiązałoby się z obejściem dość dużego terenu, pozostawiamy bardziej dociekliwym, upartym bądź zdeterminowanym i schodzimy do miasta po żywność.

Sjesta wciąż trwa. Znajdujemy zacienioną ławkę z widokiem na pobliski sklep. Skwer z trzech stron obiega go bardzo ruchliwa ulica. Dudnią ciężarówki, których przejeżdża tędy więcej chyba nawet niż samochodów osobowych. Ta przelotówka sprawia, że czuję się zupełnie jak w polskim miasteczku. Ni stąd ni z owąd skwerek opanowuje niby abordażem kilkudziesięcioosobowa grupa. Gdy pierwsi z nich jak na komendę kładą na ziemi swoje plecaki, następni dopiero przeskakują przez ulicę. Po drugiej stronie zostaje tylko ariergarda oczekująca na maruderów. Siadają półkolem przy fontannie, przed którą staje najstarszy z nich. Niektórzy zdejmują buty, któryś stroi gitarę. Zaczynają śpiewać. To Hiszpanie w różnym wieku, ale z przewagą ludzi młodych. Wyciągają skądś walizeczkę z naczyniami liturgicznymi. Na murku okalającym fontannę rozkładają biały obrus, zapalają świece. Msza jest krótka. Niedaleko kościół zamknięty na cztery spusty chlubi się w przewodnikach swoimi drzwiami, pochodzącymi z XI wieku. Wędrowcy znikają równie szybko, jak się pojawili. Śpieszno im najpewniej do schroniska, w którym mają zarezerwowany nocleg. Tak liczna grupa musi to robić z odpowiednim wyprzedzeniem.

Warzymy strawę w kuchni, posiadającej lodówkę, kuchenkę elektryczną i mikrofalową. Tyle, że brak naczyń kuchennych i sztućców. W Galicji to norma. Mamy jednak swoje kochery i niezbędniki. Nawet do kuchni wdziera się intensywny aromat „iodady”, będącej w użyciu i w łazienkach, i wsypialnej sali, i na ławkach stojących przed wejściem do schroniska. Podziwiam ludzi, katujących się w ciężkich i ciepłych górskich buciorach. Ich widok nieodmiennie wywołuje w wyobraźni obraz średniowiecznych biczowników. Szlaki obecnej Drogi w zdecydowanej większości są uporządkowane i nietrudne.

Do Arzua


Współczesne metropolie określa się ostatnio coraz częściej mianem pustyni miast. Niegdysiejsze polis kuszą obcokrajowców turystycznymi walorami najbliższej okolicy, bo kogóż poza archeologami pasjonują ułamki piaskowca, posągi zdemolowane w okresie obrazoburstwa, porastające kurzem muzea? Każde miejsce swą wyjątkowość zawdzięcza ludziom, bez względu na to czy będzie to przykład koegzystencji człowieka z otoczeniem czy piętno zniszczenia, pozostawiane przez człowieka jako jedyny ślad obecności.

Wchodzę do Furelos przez mały rzymski most, urokliwie wkomponowany w rzekę i jej brzegi przez wszędobylskie chaszcze. Wieś podobna do setek mijanych, które nie odcisnęły się w pamięci choćby jednym obrazem. Na skraju kościół jakich wiele: zwyczajny, niewielki i niestary. Jedynym elementem wywołującym zdziwienie są jego szeroko otwarte drzwi. Mało tego. Przy schodach stoi ksiądz ksiądz w sutannie i zaprasza do środka! Mówi bardzo szybko. Moją uwagę, że jestem Polakiem i niewiele rozumiem, kwituje szerokim uśmiechem i jeszcze przyspiesza. Zrozumiałem z tego tylko, że przed chwilą był tu mój rodak. To najpewniej Marek, który pognał do przodu, gdy wąchałem kwiatki i oglądałem most. Wpisuję się do podsuniętej księgi.

W kościele znajduje się oryginalny i rzadki krucyfiks. Wisi na bocznej ścianie, nieopodal wejścia, w mało eksponowanym miejscu. Może i nie zwróciłbym na niego uwagi w półmroku, gdyby ksiądz nie zaciągnął mnie tam nieomal za rękę.

Ukrzyżowany Chrystus pochyla się w kierunku swej prawej ręki, wolnej, opuszczonej w geście pociechy, przygarnięcia stojącego w pobliżu człowieka. To kościół San Roque - zapisuję sobie jego nazwę.

W Melide, równie małej i hałaśliwej jak opuszczone rankiem Palas, poszerzam znajomość hiszpańskiego o dwa następne słowa: pulpo oznacza ośmiornicę, gamba zaś – krewetki.

Kryzys dopada mnie natychmiast po wyjściu z restauracji. Jakby czekał tam na mnie. Każdy krok to dużo większa niż zwykle dawka wysiłku i bólu. Kładę to karb zbyt długiego przesiadywania na niewygodnej ławce, potem przypuszczam, że to efekt kurczy, które znikną gdy tylko rozgrzeję się. Bóle nie dość jednak, że nie ustępują, to nasilają się i roszerzają. Wszystko, co incydetalnie dolegało mi po drodze teraz boli na potęgę: stopy, kręgosłup, głowa. Pocę się. Nie jest to dla mnie normalna sytuacja. Nigdy dotychczas nic podobnego mi się nie przydarzyło, godzę się więc, że tak musiało być. Po prostu. Nawet nie pomyślałem o zażyciu jakiegoś przeciwbóla. Trwa to 4 godziny.

W tym czasie przechodziłem zwykle ponad 20 kilometrów. Dziś – ledwie 12. Marek niepokoi się, dzwoni już ze schroniska, gdy ja dopiero forsuję przedmieścia. W centrum bóle ustępują tak nagle, jak się pojawiły, ale narasta zmęczenie wywołane dzisiejszymi dolegliwościami.

Przestaję utykać na lewą nogę, za to na dobre utykam w barze. Ścienny zegar odmierza kolejne minuty. Zmieniają się barmanki. Ta, która sprzedała mi pierwszą colę, teraz sprząta podłogę. Jej zmienniczka przygotowuje sobie butef do pracy. Wieczorem będzie tu rojno. Jest przecież sobota. Zamulenie rozpłynęło się w trzech napojach albo w czterdziestu minutach. Ruszyłem świeżo i lekko. Mógłbym spokojnie, w normalnym tempie zrobić zwykły odcinek między popasami, czyli 15 – 20 kilometrów. Ale może pysznię się tak, bo kres dzisiejszej wędrówki jest o wyciągnięcie ręki? Chyba jednak nie. Potrafię przecież wsłuchiwać się w swój organizm. Robię przerwy nie w zaplanowanych wcześniej miejscach, ale wtedy, gdy on się tego domaga. Kończę marsz i staję na nocny popas wtedy – gdy o to prosi. Dlaczego dzisiaj postąpiłem inaczej? Widać musiało tak być – wzdycham wspominając niedawne dolegliwości.

- Polak, Węgier dwa bratanki – krzyczy po polsku nieznajomy Węgier, stojący przy drzwiach schroniska. Słyszał najpewniej jak przez telefon debatowałem z Markiem w kwestii sera.

- I do bitwy, i do szklanki – dopowiadam i wyjaśniam sens wolapikiem o nazwie język Camino, ale Madziar już tego nie zna.

Usiłuję kupić ser, z produkcji których słynie Arzua. Ekspedientka zapytana o najbardziej popularny i najchętniej jadany, wskazuje na krążki o wadze prawie dwóch kilogramów, sprzedawane – niestety - w całości. Wybiera mi zatem, zachwala i kroi inny.

Istotnie był pyszny, skoro zwyczajową porcję starczającą nam na dwa dni zeżarliśmy na jedną kolację.

Komentarze

krzysztof kiełek starachowice - 17.09.2013 01:22

panie Wojtku czytam pana blog jest świetnie napisany gdybym go wcześniej przeczytal to bym swojego nie napisał bo mój blog przy pana jest jak niebo a ziemia super opisy i wrażenia i spostrzeżenia panie Wojtku pełny mój szacun buen camino

ewa - 18.08.2013 17:24

panie wojtku zafascynowal mnie pan swoimi wspomnieniami.ja mysle o camino od paru tygodni dopiero, ale pana opowiesc bardzo mnie motywuje.oby mi sie udalo w roku 2014.

Zobacz wszystkie »