Lucyna Szomburg
Moje camino
« Poprzednia strona | 16-17 września 2004 | Następna strona » |
Czwartek, 16 września 2004
No i zaszalałam, zjadłam kolację w przyległej do schroniska restauracji: sałatkę jarzynową, udko z kurczaka z frytkami, krem karmelowy i wino. Znowu jednak nie mogłam zasnąć. A gdy już mi się to udało, to wkrótce się obudziłam. Nie mogłam zażyć tabletki, bo piłam wino, a to prawdopodobnie nie jest wskazane. O 5.45 postanowiłam definitywnie wstać. Chyba jako pierwsza. O 6.30 byłam już na szlaku. Noc była ciemna, bezksiężycowa, tylko tysiące gwiazd na niebie wskazywało, że będzie dobra pogoda. Ranek był niezwykle zimny, temperatura spadła chyba poniżej 5 C. Po raz pierwszy w Hiszpanii ubrałam na wędrówkę polar. Do godziny 8.00 nie spotkałam na szlaku nikogo. Drogę od czasu do czasu oświetlałam sobie latarką, aby nie zgubić żółtych strzałek. Skalista ścieżka wiodła najpierw pod górę, przez około 3 km na przełęcz Sierra de Atapuerca. Za sobą, w dole widziałam wioskę, z której wyszłam. Niezwykłe to uczucie iść tak samemu w ciemnościach, w obcym kraju, kamienistą dróżką wśród skąpych, niewysokich zarośli i karłowatych drzewek. Na szczęście pielgrzymi, którzy wcześniej tędy przechodzili usypywali po drodze z kamieni krzyże ze strzałką. Po nich poznawałam, że idę w dobrym kierunku. Gdy już wdrapałam się na przełęcz, po drugiej stronie, daleko w dolinie zobaczyłam światła Burgos. Duże to jest miasto i rozległe.
Z góry schodziło się już łatwiej, bo zrobiło się szarawo. Dość szybko i niepostrzeżenie wstał dzień, słoneczny lecz chłodny. W najbliższej miejscowości, której nazwy już nie pamiętam wypiłam w barze herbatę i zjadłam słodką bułkę. O 8.30 byłam znowu na trasie. Szłam sama, jakoś nikt mnie nie mijał, jedynie starszy pan, Anglik wpadł na kawę do tego samego baru co ja, potem przegonił mnie idąc żwawym krokiem (nic dziwnego, miał malutki plecaczek; ciekawe gdzie są jego pozostałe bagaże?). W schronisku w Atapuerca Szwajcarzy, którzy się tam zatrzymali mówili, że dojdą pieszo tylko do Villafria, a potem wezmą autobus do centrum, bo tak radzą w przewodnikach. Nieciekawe i męczące jest bowiem wędrowanie po przedmieściach Burgos, to prawie 10 km. Ja nie skorzystałam z ich rad i całą trasę przeszłam pieszo. Po drodze, mijając kościół San Anton weszłam do środka, a tam właśnie była msza św. więc zostałam na niej. Msza św. rano daje napęd na cały dzień. Odprawiało ją dwóch księży. Chwytam już poszczególne jej części, tak że mogę żywo uczestniczyć w liturgii, ale po polsku.
Po mszy ruszyłam dalej przez miasto by o 11.30 znaleźć się przed słynną katedrą. Mimo że byłam głodna postanowiłam najpierw wejść ośrodka. Po lewej i po prawej stronie od wejścia były dwa osobne kościoły - kaplice. Jedna z nich poświęcona była św. Lucii. Chyba przed chwilą skończyła się msza, bo właśnie gaszono światła na ołtarzu. Odpoczęłam chwilę w jej wnętrzu i wyszłam na plac z fontanną by zjeść śniadanie. W plecaku miałam jeszcze topione serki, a idąc przez miasto kupiłam pół bagietki. Do tego nektarynka i...poczułam się senna. Miałam jednak wrażenie, że wcale nie widziałam katedry, tylko jej malutką część. I słusznie. Na placu poniżej fontanny było wejście do katedry - muzeum. Wstęp dla pielgrzymów to zaledwie 1 E. Plecak zostawiłam w przechowalni bagażu i zwiedziłam wnętrze. Naprawdę jest na co popatrzeć. Wszystko niezwykle stare, misternie wykonane ołtarze, malowidła, rzeźby, sarkofagi, a w muzeum ornaty, kielichy, krucyfiksy... Piękne... Ludzie w średniowieczu musieli niezwykle mocno wierzyć i kochać Boga, że takie wspaniałości powstawały na Jego cześć i na cześć świętych. Teraz pielgrzymi traktują Drogę św. Jakuba przeważnie turystycznie. Faktycznie nie widzi się wiary, a może przywdziewają maskę obojętności lub jedynie ciekawości?
Wstąpiłam do kawiarenki obok katedry na herbatę z cytryną. Nadal jest chłodno, mimo że minęło południe i dochodzi 13.00. Ruszam w poszukiwaniu schroniska. U wylotu z Burgos, w rozległym parku stoi drewniany pawilon ze sporą ilością piętrowych łóżek. Tu postanawiam zatrzymać się. Niestety, nie dość, że człowiek w recepcji mówi jedynie po hiszpańsku, to jeszcze nie wolno w schroniskach rezerwować miejsc. To jest właściwie dobry zwyczaj, ale co będzie jak przyjedzie Hania? Teraz już połowa miejsc jest zajęta. Właśnie otrzymałam sms-a, że Hania będzie w Burgos o 18.30. Jedzie autobusem. Muszę sprawdzić gdzie jest dworzec autobusowy.
Piątek, 17 września 2004
Odebrałam Hanię z dworca, przeszłyśmy razem przez stare miasto, obok katedry i skierowałyśmy się do schroniska w parku. Ludzi było już sporo, ale przyjmowano wszystkich. Zjadłam pyszną polską kolację na stołach, na zewnątrz schroniska: jałowcową, twarożek, rzodkiewki, ogórki kiszone i polski chleb, mniam, mniam.
Później okazało się, że miejscowe kobiety - wolontariuszki szykują dla pielgrzymów hiszpańską zupę. Zjadłyśmy jeszcze po miseczce zupy, kąpiel i lulu. Wieczór był bardzo zimny. Niespodzianką dla mnie był telefon od siostrzyczki i jej męża. Cieszę się, że oni tez myślą o mnie.
Spałam aż do 7.00 rano i wypoczęta mogłam wyruszyć na szlak. Było już zupełnie jasno i zimno. Na dzisiejszy dzień wyznaczyłam sobie dość długą trasę, bo do Hontanas, to jest około 31 km. Zobaczymy, czy dam sobie radę z tym dystansem.
Rozmawiając, dość szybko upłynęły nam pierwsze kilometry, do miejscowości Hornillos. Zrobiło się gorąco. Po podstemplowaniu paszportu pielgrzyma postanowiłyśmy iść dalej. Powiedziano nam, że do następnego schroniska jest jeszcze kilkanaście kilometrów, a tymczasem zrobiło się wpół do drugiej. Idziemy! Droga kamienista wiodła pod górę, wokół, jak okiem sięgnąć wypalony step. Żadnego drzewka, ani cienia. Po wdrapaniu się na płaskowyż znów ukazała się prosta droga wśród stepu. Gdzie jego koniec? Na głowę i lewą rękę zarzuciłam bluzkę z długim rękawem. Szłam tak by nie dostać porażenia słonecznego. Teraz mam małą przerwę na wywietrzenie stóp i zjedzenie owoców.
Do Hontanas dotarłyśmy po 16.00. Idąc tym wypalonym stepem nawet nie zauważyłam, że nagle płaskowyż obniża się i schodzi w głęboką dolinę, gdzie rozsiadła się wioska. Kamienna, żółtawa, jak te stepy wokół. Bez trudu odnalazłam alberge. Są dwa schroniska w tej miejscowości, oba po 4 E. Rozgościłyśmy się w jednym z nich. Upał dał nam się trochę we znaki. I zmęczenie. Hania dorobiła się już pęcherzy. Będzie jej trudno iść dalej.
W schronisku było już sporo ludzi, tak że dostały nam się miejsca na górnych łóżkach. Wygodne, ale dość wysokie, bałam się, że w nocy spadnę na kamienną posadzkę. Kolację zrobiłyśmy sobie z polskich zapasów i położyłyśmy się spać przed 22.00.
« Poprzednia strona | 16-17 września 2004 | Następna strona » |