Lucyna Szomburg
CAMINO PORTUGALSKIE
« Poprzednia strona | Część IV | Następna strona » |
Dzień X – 16 października, sobota
Trasa:
- Rubiaes
- Sao Bento
- Fontoura
- Valenca
- Tui
Pobudkę zrobiłyśmy o 7.00 rano. Spałyśmy zupełnie same w sali na pięterku. Wszyscy inni zdecydowali się ulokować w pomieszczeniu na parterze. Na dworze było ciemno i zimno. Dzisiaj w nocy po raz pierwszy zmarzłam. Chyba zacznę zakładać do spania sweter. Na dole, w kuchni, słychać było szczęk naczyń i głosy. Pielgrzymi szykowali się do drogi. My lubimy wychodzić, gdy na dworze jest jasno i widać dokąd idziemy. Na szlak wyruszyłyśmy dopiero o 9.00. Ranek był bardzo zimny, więc od razu założyłam polar. Najpierw skierowałyśmy nasze kroki do kościółka św. Piotra. Trzeba było pójść szosą w przeciwnym kierunku, niż Camino, ale bardzo chciałyśmy zobaczyć tę budowlę z początku XIII wieku. Czytałam w jakimś przewodniku, że służyła ona pielgrzymom zmierzającym do Santiago de Compostela. Kościół zrobił na nas niemałe wrażenie. Wprawdzie był zamknięty i nie mogłyśmy zobaczyć wnętrza, jednak zachwycił nas wspaniały, romański portal z kamiennymi rzeźbieniami i cmentarz, na którym leżało wiele nagrobnych płyt. W pobliżu kościoła stał też kamienny słup milowy z wyrytymi, tajemniczymi napisami, pamiętający jeszcze czasy rzymskie. Niestety, nigdzie nie znalazłam informacji, co te napisy oznaczały. Prawdopodobnie wskazywały odległości między konkretnymi miastami.
Znowu wędrowałyśmy wśród pól i winnic. Tutaj jeszcze trwały żniwa. Ludzie ciężko pracowali, zbierali kukurydzę, cięli łodygi na kiszonki a wokół słychać było terkot ciągników. Przeszłyśmy średniowiecznym mostem przez rzekę Coura i zaczęłyśmy dość ostro wspinać się po kamieniach do położonej na wysokości 270 m wioski Sao Bento. Zatrzymałyśmy się w kafejce, w pobliżu kościoła na tradycyjną już kawę. Danusia zamówiła americano, ja z mlekiem. Obie w dużych kubkach. Znów miałyśmy piękną pogodę. Gdy słońce znalazło się wysoko na niebie, zrobiło się naprawdę gorąco i polar wylądował w plecaku.
Za wioską kamienista droga zaczęła opadać i wiodła lasem, w cienistym wąwozie. Spotkałyśmy tam samotnego pielgrzyma, młodego Francuza, który szedł w przeciwnym kierunku niż my. Swoje Camino zaczął w Logrono, doszedł do Santiago, a teraz wędruje do Fatimy. Kawał drogi!
Kolejną miejscowością na trasie była Fontoura. Wstąpiłyśmy tylko do sklepu po jogurty i powędrowałyśmy dalej, ścieżkami wśród winnic. W końcu znalazłyśmy odpowiednie miejsce na piknik, kawałek łączki między polem, laskiem i winnicą. Rosły tu dzikie krzewy winne obwieszone, słodkimi, granatowymi owocami. Wyjęłyśmy nasze skromne zapasy; resztki chleba, wodę i zerwane po drodze winogrona. Na gałęziach rozwiesiłyśmy pranie, które nie zdążyło wyschnąć w Rubiaes. Zdjęłam buty i wietrzyłam stopy, uzupełniając notatki z wędrówki. Do Valency zostało około 7 km.
Dalsza droga znów prowadziła lasem, potem wśród pól, na których pomarańczowiły się dynie, aż doszłyśmy do rzeczki Pedreira ze starym, kamiennym mostkiem, niezwykle urokliwym i romantycznym. Potem krajobraz zmienił się diametralnie. Pojawiły się całe połacie spalonej ziemi, kikuty wysokich niegdyś krzewów i eukaliptusowych lasów. Z tego pogorzeliska sterczały betonowe słupy elektrycznego napięcia. Wszystko to robiło niesamowicie przygnębiające wrażenie. Zbliżałyśmy się do przedmieść Valency. Na szczęście siedziby ludzkie nie ucierpiały w pożarze, a od spalonych pni drzew odrastały już nowe, zielone pędy. Zauważyłam, że młode eukaliptusy mają zupełnie inne liście, niż stare, różnią się przede wszystkim kształtem. Z popiołów odradzało się nowe życie .
Wkrótce dotarłyśmy do jakiegoś większego skrzyżowania z restauracją i barem. Mnóstwo ludzi siedziało przy stolikach. Był weekend, pora lunchu. Nasz szlak prowadził teraz równolegle do głównej ulicy, boczną, mniej uczęszczaną drogą. W pewnym momencie ukazało się alternatywne oznakowanie trasy; można było iść prosto lub skręcić w lewo. Wybrałyśmy wariant na wprost i… znalazłyśmy się na głównej ulicy. Żółte strzałki, rozmazane, ledwie widoczne, pojawiały się coraz rzadziej, a w końcu zupełnie zniknęły. Szłyśmy zgodnie z mapą wydrukowaną ze strony internetowej pana Banducha. Gdyby nie ona, pewnie byśmy zabłądziły, a tak dotarłyśmy bez przeszkód do schroniska w Valenca. Na drzwiach zastałyśmy informację, że należy skontaktować się z hospitalero telefonicznie, a wówczas przyjdzie, ale nie wcześniej niż o 16.00. Spojrzałam na zegarek, dopiero dochodziła 15.00. Zdecydowałyśmy się więc iść do Tui, ale nie od razu. Najpierw odpoczęłyśmy w cieniu, na ławeczce przed schroniskiem, a potem wybrałyśmy się na zwiedzanie starówki, położonej za murami obronnymi miasta. Mury z daleka wyglądały jak trawiaste wzgórza z pozostałościami kamiennych obwarowań. Doskonale skrywały skarb, który miały chronić. Żeby dostać się do miasta, trzeba było przejść przez wąskie, kamienne bramy rozdzielone fosą. Starówka była udostępniona także dla samochodów, które wjeżdżały do środka ruchem wahadłowym. Gdy przekroczyłyśmy ostatnią bramę, ukazał się nam niesamowity widok; wąskie uliczki, stare domy, kościoły, sklepiki, place, restauracyjki i mnóstwo, mnóstwo ludzi. Ślicznie wyglądało miasto w popołudniowym słońcu. U podnóża grodu płynęła rzeka Minho. Chodziłyśmy tymi uliczkami wzdłuż i wszerz, zachwycając się wszystkim dokoła. Na jednym z placów podszedł do nas pielgrzym z USA pytając o schronisko w Valenca. Nie chciał już iść dalej, miał za sobą 36 km marszu i marzył o odpoczynku. Skierowałyśmy go do albergue Teotonio.
W końcu opuściłyśmy stare miasto i udałyśmy się w stronę rzeki. Natychmiast trafiłyśmy na żółte strzałki prowadzące na most. Skąd wzięły się tak nagle? Trudno powiedzieć. Po drodze wstąpiłyśmy jeszcze do ostatniego baru w Portugalii na tradycyjną, zieloną zupę i piwo.
Kilkaset metrów dalej, na rzece Minho znajduje się granica między Hiszpanią i Portugalią. Obydwa brzegi łączy stalowy most samochodowo – kolejowy, zaprojektowany przez Gustawa Eiffla i otwarty 25 marca 1886 roku. Prawdziwe cacko. Wkroczyłyśmy na ten most z mieszanymi uczuciami. Żal nam było opuszczać Portugalię, ale cieszyłyśmy się, że coraz bliżej do św. Jakuba. Miasto Tui wyglądało ślicznie z perspektywy rzeki. Na wzgórzu, w promieniach zachodzącego słońca, stała katedra - monumentalna budowla o charakterze obronnym. Wzniesiono ją w XIII wieku, za panowania króla Alfonso. Gdzieś obok miało znajdować się schronisko pielgrzyma.
Po drugiej stronie rzeki przywitał nas napis „Espania” na tle unijnej flagi. Zrobiłyśmy sobie obowiązkowe zdjęcia i ruszyłyśmy wiedzione żółtymi strzałkami w kierunku katedry. Szlak prowadził wąskimi uliczkami starego miasta.
W schronisku za katedrą nie było już wolnych miejsc na dolnych łóżkach. Ze strachem w oczach uznałam, że dla nas, „starych” kobiet to zbyt wielkie utrudnienie. Danusia poza tym gdzieś mi się zgubiła, zafascynowana katedrą. Próbowała uwiecznić ją na zdjęciach z różnych stron i… przepadła. Okazało się, że trafiła do innego schroniska, niż ja, prywatnego, za 10 euro. To za drogo! Tymczasem hospitalero ze schroniska za katedrą zaproponował nocleg w jeszcze innym albergue, leżącym na trasie Camino, gdzieś przy konwencie dominikanów, za jedyne 5 euro. Zatelefonował do kogoś o imieniu Antonio i powiedział, że wysyła do niego dwie kobiety. Na szczęście Danusia znalazła się w porę i ruszyłyśmy we wskazanym kierunku. Gdy przyszłyśmy pod schronisko, na dworze było już zupełnie ciemno. Albergue wyglądało na opuszczone, zamknięte na głucho. Niepewnie rozglądałyśmy się wokół. Po chwili nadjechał Antonio z dziewczyną i otworzyli nam schronisko. Tylko dla nas! Miałyśmy do wyboru 24 miejsca do spania; dwanaście na dole i dwanaście na górze. Wszędzie jednorazowe prześcieradła i powłoczki na poduszkę. Toalety znajdowały się wewnątrz budynku, natomiast prysznice w „kontenerze” na zewnątrz. Niestety, w tym eleganckim schronisku brak było kuchni. Nie rekompensowały tego piękne, drewniane podłogi i automatycznie włączane światło. Miłym akcentem był rozległy dziedziniec i stoły pod wiatą, chroniącą pielgrzymów przed upalnym, letnim słońcem. Schronisko trzeba jednak opuścić przed 8 rano. A tutaj, w październiku, to głęboka noc! Położyłyśmy się do łóżek przed 23.00. Wokół panowała kompletna cisza.
Dzień XI – 17 października, niedziela
Trasa:
- Tui
- Ponte des Febres
- Orbenlle
- Porrino
Budzik w telefonie obudził nas o 6.45. Za oknem oczywiście noc! Kompletnie ciemno! Rutynowo zabrałyśmy się za codzienne, poranne czynności; herbata, mycie, pakowanie plecaków i w drogę. Pierwsze kroki skierowałyśmy pod katedrę. Niestety, była zamknięta. Oprócz nas zjawiły się tu jeszcze trzy inne kobiety. Ustawiły się do pamiątkowego zdjęcia. Stąd ruszają na szlak. Zawróciłyśmy na niewielki ryneczek i wstąpiłyśmy do baru na poranną kawę z francuskim ciastkiem. O 9.00 ma być msza św. w kościele konwentu św. Klary. To blisko. Poszłyśmy tam w pełnym rynsztunku. Mszę odprawiał stary ksiądz. I znów długie kazanie. Klaryski siedziały za kratą, blisko ołtarza. Same wiekowe panie. Jedna z nich grała na instrumencie klawiszowym. W kościele było nawet sporo ludzi. Wśród nich pielgrzymi z Brazylii.
Po mszy poszłyśmy jeszcze na spacer po mieście i do katedry. Nareszcie była otwarta! Podstemplowałyśmy paszporty pielgrzyma. W katedrze znajdują się relikwie św. Telmo, chyba pierwszego świętego pielgrzyma, który zmarł w drodze do Santiago.
Droga zaczęła się ładnie, od pól, winnic, starych, małych domków i eukaliptusowego lasku. Część trasy wiodła drogą rowerową wzdłuż szosy. Pojawiły się nowe oznaczenia Camino; słupy kamienne z muszlą i odległością, jaka została do Santiago. Leśną drogą dotarłyśmy do wioski Orbenlle. Po drodze zatrzymałyśmy się przy starym mostku przez rzekę Rio Louro. Stał tam krzyż poświęcony św. Telmo, który tutaj właśnie miał ciężko zachorować i zakończyć swój ziemski żywot. We wiosce wstąpiłyśmy do baru na porządny lunch; wielką kanapkę z szynką i herbatę. Najedzone, znów ruszyłyśmy na szlak.
Początkowo szłyśmy jeszcze laskiem, ale wkrótce zaczęły się niekończące przedmieścia Porino. Znalazłyśmy się na tak długiej i prostej ulicy, że nie było widać jej końca. Ginął gdzieś na horyzoncie. Wzdłuż drogi, po obu stronach, usytuowano jeden za drugim, same zakłady przemysłowe. Dobrze, że przyszło nam wędrować tędy w niedzielę, gdy nikt nie pracuje. Przynajmniej było cicho i pusto. W końcu, gdy dotarłyśmy do końca tej tasiemcowej ulicy, przeszłyśmy nad torami kolejowymi, a następnie pod autostradą, pojawiły się bardziej miejskie widoki. Przynajmniej znalazł się jakiś bar z napojami. Gorąco! Pogoda nas nadal rozpieszcza. Do schroniska w Porino zostały zaledwie 3 km.
Schronisko było w centrum miasta, nowoczesne, ale usytuowane miedzy drogami o dużym natężeniu ruchu. Na miejscu byłyśmy w miarę wcześnie, więc po rytualnych czynnościach poszłyśmy na miasto. Pod wieczór, na głównym deptaku zaroiło się od ludzi z dziećmi. Usiadłyśmy na zewnątrz jakiejś kafejki i zamówiłyśmy wino. Oczywiście czerwone i wyśmienite. Potem pospacerowałyśmy po mieście i wróciłyśmy do schroniska na kolację. Dziś był to budyń z bułką. Pogawędziłam trochę z Lucy, która też tu nocuje. Rozmawiałyśmy o Australii, klimacie i niebezpieczeństwach tego kontynentu oraz o jej podróżach. Prowadzi swój blog w Internecie. Poczytam po powrocie do domu.
Dzień XII – 18 października, poniedziałek
Trasa:
- Porino
- Mos
- Cabaleiros
- Redondela
Dzisiaj spało mi się wyśmienicie. Było ciepło i wygodnie. Noce w Hiszpanii są teraz bardzo zimne, ale w schronisku było przyjemnie. Obudziłam się na dobre przed siódmą. Na dworze panowała głęboka ciemność. Inni pielgrzymi też już powoli wstawali. Schroniska, bez względu na porę roku trzeba opuszczać przed ósmą, a tutaj jasno robi się dopiero o 9.00.
Wyszłyśmy na trasę jako ostatnie. Była za piętnaście dziewiąta. Szarzało. Na dworze było przenikliwie zimno. Niektórzy pielgrzymi włożyli czapki, szaliki i rękawiczki. Mi wystarczał polar.
Droga znów wiodła przez tereny produkcyjne, zabudowania i wzdłuż ruchliwej drogi. W Porino chyba skupił się cały przemysł Hiszpanii. Nieładny odcinek Camino. Czasami pojawiały się niewielkie połacie lasków eukaliptusowych, ale brudnych i zaśmieconych. Szlak w Portugalii też prowadził przez tereny zabudowane, lecz było tam znacznie bardziej czysto. Mniej więcej po godzinie marszu minęłyśmy wioskę Mos, gdzie znajduje się kolejne albergue; ładnie położone, przy kościółku, z dala od przelotowych dróg. Większość Camino Portugues prowadzi niestety asfaltem.
W wiosce Cabaleiros, która była na naszym szlaku natknęłyśmy się na maleńką cukiernio-piekarnię. Skusiłyśmy się na pyszne ciastka i równie pyszną kawę z automatu. Zaopatrzyłyśmy się także w bagietki na kolację i śniadanie. Dalsza trasa znów wiodła asfaltem, góra – dół, góra – dół… Po drodze napotkałyśmy kobietę z osiołkiem objuczonym zielskiem. Folklor.
Przed Redondela zaczęły się brzydkie przedmieścia, ruchliwe ulice, nieciekawe domy i obiekty przemysłowe. Coraz mniej podoba mi się Camino Portugues.
Do Redondela dotarłyśmy przed 13.00 idąc naprawdę wolnym tempem. Dzisiejszy dzień był słoneczny, lecz nie tak gorący, jak to wcześniej bywało. Postanowiłyśmy zostać w XVI wiecznym schronisku za 5 euro od osoby. Zajęłyśmy dolne łóżka i poszłyśmy na spacer.
Powędrowałyśmy uliczkami wzdłuż płytkiej rzeki Rio Maceiras, która w pewnym momencie połączyła się z Rio de Alvedosa. W rzece pływały setki sporych ryb, zapewne pstrągów, albo innych, podobnych. Wydawało mi się, że niedaleko stąd jest ocean, lecz niespodziewanie znalazłyśmy się nad urokliwą, cichą zatoką. Znajdowała się tu niewielka marina, jeszcze mniejsza plaża miejska i… nic więcej. Żadnej knajpki, deptaka, ani niczego w tym rodzaju. Blisko brzegu stawiano potężne, betonowe filary. Pewnie pójdzie tędy kolejna autostrada.
Słońce przygrzewało coraz mocniej. Ogarnęło nas znużenie. Zawróciłyśmy senną, podmiejską uliczką w kierunku schroniska. Po drodze wstąpiłyśmy do baru na sałatkę makaronowo – rybną. I na piwo. Podzieliłyśmy się jedzeniem po połowie. Za duża porcja jak dla jednej osoby.
Powrót trwał bardzo długo. Danusia filmowała ciekawy obiekt architektoniczny, który górował nad miastem. Był to metalowy wiadukt biegnący wysoko nad domami, oparty na przeogromnych, kamiennych filarach. Danusia jest inżynierem z krwi i kości, nie przepuściłaby takiej okazji.
Wstąpiłyśmy jeszcze do sklepu po jogurty, śliwki i pomidory. Takie nasze małe zachcianki. Teraz odpoczywamy w schronisku.
Wieczorem sporo Hiszpanów przyszło do schroniska i zajęli prawie wszystkie łóżka. Część z nich była mocno przeziębiona, zakatarzona i kaszląca. Na szczęście noc w albergue była ciepła, choć na dworze znów zrobiło się przenikliwie zimno.
« Poprzednia strona | Część IV | Następna strona » |