Lucyna Szomburg
Polskie camino
« Poprzednia strona | 24 kwietnia 2006, poniedziałek | Następna strona » |
Modła - Bolesławiec
Siedzę na ławeczce, na cmentarzu w Osłej. Stojący obok kościół sprawia wrażenie zimnego i nieprzytulnego. Jest zamknięty. Odpoczywamy w jego pobliżu.
Rano dom, w którym nocowałyśmy wydał mi się bardziej przyjazny, niż wczoraj wieczorem. Słoneczny poranek zaglądał do środka rozświetlając wnętrza. Widać, że były one kiedyś piękne, tchnęły życiem... dużo w nich drewna. Zostały ładne drzwi, parapety, podłogi z szerokich desek i śmieszna szafa na pół w ścianie. Ciekawe, czy można wejść przez nią do świata bajek? Okna jadalni, w której niczego nie podawano do stołu, wychodziły na rozległy ogród z kilkoma starymi jabłoniami i trawą. Biegały po nim trzy radosne konie.
Bez żalu pożegnałyśmy ten obiekt i podjechałyśmy 3 kilometry PKS-em do miejsca, gdzie wczoraj opuściłyśmy nasze Camino, czyli do Modły. Rozpoczęłyśmy naszą wędrówkę od kościoła (niestety zamkniętego) pod wezwaniem Matki Boskiej Różańcowej. Wokół świątyni znajduje się cmentarz, na którym spoczywają między innymi przesiedleni po wojnie Łemkowie i Bojkowie. Wiele nagrobków posiada napisy zarówno w języku polskim jak i ukraińskim. Obok kościoła stał kiedyś pałac, teraz pozostały po nim mizerne resztki w postaci ślicznych wieżyczek bramy wjazdowej.
Dalsza droga prowadziła przez zielone, rozśpiewane skowronkami pola na skraj lasu a potem leśną ścieżką około 5 kilometrów. Między drzewami mignęła nam sarna. Na szlaku żywego ducha! Droga z lasu wyszła znów na pola, a w oddali ukazała się wieżyczka kościoła w Osłej. Jak tu zielono o tej porze roku! Dzisiaj jest piękna, słoneczna pogoda, ale już nie tak gorąco. W sam raz na piesze wędrowanie.
Sprzed kościoła, polną, piaszczystą drogą, lekko pod górę powędrowałyśmy dalej. Za nami, w dole zostawiłyśmy chaty Osły, rozwalające się zabudowania gospodarskie. Słońce przygrzewało coraz mocniej. W oddali delikatnie zieleniły się brzózki na tle czystego błękitu. Skowronki wniebogłosy wyśpiewywały swoje trele. Piękny, kwietniowy dzień. Na polach pojawiły się traktory. Kobiety w ogródkach pieliły, siały... Zakwitło mnóstwo kolorowych kwiatów: żółte żonkile, czerwone tulipany, fioletowe sasanki, pierwiosnki... W lasach zawilce usłały śnieżnobiałe kobierce.
Tą polną drogą doszłyśmy do terenu dawnego lotniska. Z jednej strony rozpościerał się sielski widok pól i lasów, a z drugiej, zza szpaleru drzew prześwitywały betonowe rumowiska, opuszczone hangary, beton, beton... beton! Strasznie!
Nagle, za zakrętem zobaczyłyśmy z daleka autostradę i pędzące samochody. Wąskim, starym wiaduktem przeprawiłyśmy się na druga stronę i znów w pełnym słońcu, wśród niemal bezkresnych pól powędrowałyśmy piaszczystą drogą przed siebie. Ptaki nie milkły, chociaż południowe słońce prażyło coraz bardziej. Powietrze leciutko drgało nad ziemią.
Nagle, w brukwiowym (?) polu zauważyłyśmy sarnią rodzinę. Naliczyłyśmy pięć sztuk. Byłyśmy na tyle daleko, że wcale nie przestraszyły się nas, tylko spokojnie dalej skubały liście. Wkrótce ukazały się pierwsze zabudowania kolejnej wioski, Szczytnicy. Pod drewnianym ogrodzeniem, na wysokiej trawie rozłożyłyśmy alumatę, by troszkę odpocząć i dać odetchnąć zmęczonym nogom. Cudownie jest siedzieć na łące z bosymi stopami i chłonąć promienie słoneczne. Na płocie rozwiesiłyśmy ręczniki i niedosuszone po praniu rzeczy. Lekki wiaterek przylatywał od pól. Chyba z godzinę siedziałyśmy pod tym ogrodzeniem to rozmawiając, to spoglądając na brązowo-błękitno-zielony krajobraz. W oddali widać było jeszcze przesuwające się jak zabaweczki samochody na autostradzie.
Dalsza droga prowadziła przez wioskę Szczytnicę, przejazd kolejowy do kolejnych zabudowań i sklepu. Kupiłam sobie lody! Taka mała rozpusta. Potem znowu wśród pól, prościutką drogą znaczoną drzewami dotarłyśmy do Tomaszowa Bolesławieckiego. Już z daleka było widać dwie wieże kościołów; jedna nieczynnego kościoła ewangelickiego, druga parafialnego, rzymsko-katolickiego.
We wiosce, w restauracji "Grażka" zjadłyśmy obiad i odpoczęłyśmy co nieco. Przed nami zostało około 9 kilometrów.
Najedzone i szczęśliwe powoli ruszyłyśmy dalej. Wkrótce minęłyśmy zabudowania huty szkła i potem polną drogą wiodącą skrajem lasu, w pewnej odległości od szosy doszłyśmy do Kruszyna, ostatniej miejscowości przed Bolesławcem. Właściwie można uznać, że są to już przedmieścia Bolesławca. Ciepły i słoneczny wieczór zachęcał do kolejnego odpoczynku. Usiadłyśmy w rowie, przy mało uczęszczanej drodze i jeszcze raz dałyśmy"odetchnąć" stopom. Ostatni odcinek trasy prowadził obok ogromnych elewatorów zbożowych, działek pracowniczych, pełnych kwiatów i zieleni, potem przez niewielkie, zalesione wzgórze, na którym kiedyś znajdował się cmentarz, gdzie grzebano zmarłych ze szpitala dla obłąkanych. Brrrr.... Wkrótce znalazłyśmy się obok tego szpitala. Widok przygnębiający. Stare, zniszczone budynki, z bardzo smutnymi oknami, niemalowanymi chyba od wojny. Tam nawet zdrowy człowiek może popaść w ciężką depresję.
Tego dnia powoli zmierzałyśmy do końca wędrówki. Przeszłyśmy ulicami Bolesławca. Ładne miasto! Dotarłyśmy do rynku, gdzie w promieniach zachodzącego słońca pięknie prezentował się kościół Wniebowziętej Matki Kościoła
Po drodze przechodziłyśmy obok hotelu "Piast". Pierwotnie chciałyśmy tam przenocować, ale cena 2-osobowego pokoju wynosiła 240,-złotych. Stanowczo za drogo.
Uliczkami starego miasta, niczego nie zwiedzając, dotarłyśmy do Domu Zgromadzenia Sióstr Adoratorek Krwi Chrystusa. Minęłyśmy Wielki Garniec (XX wieczna replika największego na świecie garnka z 1753 roku) oraz pomnik porcelany bolesławskiej (filiżanki i imbryk). Siostry przyjęły nas bardzo serdecznie. Przygotowały nam dwa jednoosobowe pokoje z łazienką. Luksus! Ręczniki, świeża pościel, dostęp do kuchni... Poczęstowano nas także kolacją. Mile pogawędziłyśmy z Siostrami i teraz szykujemy się do snu.
Dobranoc, św. Jakubie, nasz przewodniku po ścieżkach Camino.
« Poprzednia strona | 24 kwietnia 2006, poniedziałek | Następna strona » |